25 tłustych kilometrów na Tłusty Czwartek

Nie byłam pewna, czy to dziś będzie ten dzień, zwłaszcza że zapomniałam włączyć odmierzacz kilometrów na początku. A potem w ciągu pierwszego odmierzonego już kilometra wywróciłam się boleśnie 3 razy… Poturbowane zostało lewe kolano, obity mięsień łydki, ale skoro dało radę iść dalej, to znaczyło, że nic nie zerwałam, więc poszłam. Zdradliwa bywa ta Marcialonga  Ostatecznie okazało się jednak, że to dziś pobiję swój ostatni rekord sprzed 2 lat i przejdę 25 kilometrów (ostatnio było to niespełna 21km z Jakuszyc do Świeradowa).

Dzisiejszy dzień był wyjątkowy jak na trydenckie realia – bywało pochmurno i momentami wietrznie. Dużą część dnia spędziłam na trasie Soreghes-Sot Ronch. Była nieco krótsza niż to, co obiecywała mapa, ale tak jest tego roku. Dużym plusem wydawała się możliwość bycia raz w słońcu, a innym razem jeżdżenia w cieniu. Trasa okazała się też ciekawie zróżnicowana. Pętle raz prowadziły pod górę, po czym przechodziły w miejsca do trenowania zjazdów. Jeden mi nie wyszedł, bo niektóre tory są wyprofilowane w ten sposób, że bez potężnej pracy ciałem nie da się w nie wskoczyć i czasem się wypada. Szkoda że niefortunnie wypadłam na twarz, ale zawsze to dodatkowe sznyty nadające buzi charakteru.

Wróciłam już nie Marcialongą, a rynnami poprowadzonymi ścieżką dla pieszych. Wydawało się, że tak będzie bezpieczniej. Było lekko z góry, bardzo słonecznie i nawet – przyjemnie. Aż do momentu, kiedy nieszczęsna szyszka uwięziona w rynnie zjazdowej postanowiła mnie zatrzymać. W ten sposób zaliczyłam piąty upadek. Tym razem, by było sprawiedliwie, łupnęłam na kość ogonową.

Do domu wróciłam w całości, z planowanymi 25 km na liczniku. Misja została wykonana, a rekord pobity.